Słyszałam oczywiście wcześniej o Walencji, o architekturze Santiago Calatravy, ale w tym przypadku słyszeć to zupełnie co innego niż widzieć. Powiem tylko, że od nas wjeżdża się do Walencji właśnie od strony Miasta Sztuki i Nauki, będącego kompleksem bardzo nowoczesnej i odważnej wizji miejscowego architekta, dobrze, że samochód prowadził małżonek, bo na środku mostu ( na zdjęciu powyżej, po prawej stronie widać jego fragment) głowa zaczęła kręcić mi się w kółko, grożąc odpadnięciem zupełnym. Nie będę bawić się w przewodnika, pokażę tylko kilka zdjęć. Nasz spacer zaczęliśmy w pewną listopadową sobotę w starej części miasta, również bardzo ciekawej, jednak tuż koło katedry trwały w najlepsze wszelkiego rodzaju animacje dla dzieci, pod hasłem kolejnej naprawy świata. Zosia wykleiła jakąś twarz i trzeba było wpisać w chmurkę, symbolizującą mowę, jakieś bardzo mądre i oryginalne hasło. Stanęłam wtedy przed animatorką ze słodkim uśmiechem i oświadczyłam, że u nas w rodzinie niestety nikt nie potrafi pisać.
Korzystając z chwili nieuwagi, ktoś zamienił nam dzieci w koty, tak skutecznie, że nawet długie moczenie w wannie nie pomagało, trzeba było pogodzić się z dodatkową parą uszu na czole.
A w niedzielę wróciliśmy znowu, żeby przejść się byłym korytem rzeki Turii, otaczającym stare miasto, gdzie nie tylko znajduje się wspomniany wyżej kompleks, ale także park z wieloma atrakcjami.
Jest różany ogród, gdzie można, całkiem gratis pokłóć sobie nos. Ale co mnie najbardziej uderzyło, to mnóstwo swobodnie biegających psów. Psów raz wszelakich i każdego rozmiaru. Miały nawet swoją sadzawkę i nikomu nie przeszkadzały biegające, otrzepujące się z wody, szczęśliwe zwierzaki.
Wielki i małe psy przechadzające się wśród dzieci i pikniki rodzinne to typowe obrazki.
-mamo, mamo, a
wiesz, że tu leży nieżywy pan, -eee, nie wiem- odparłam, szukając
w otoczeniu narastania paniki, łapania za telefony, krzyków
ludzi. Ale wokół nic się nie działo, a raczej działo się
mnóstwo, wrzeszczały, bawiące się dzieci, tylko nic nie
wskazywało na czyjś nieodległy w czasie i przestrzeni zgon. -choć
pokażę Ci – Zosia ciągnęła mnie za rękaw, - sytuacja ze złej
zmienia się na gorszą- pomyślałam, - właśnie idę, ciągnięta
przez dziecko odkryć zwłoki jakiegoś osobnika, którego
śmierć umknęła, niczym zagłada Ikara, rozbawionej, zajętej
swoimi sprawami gawiedzi.
Ale dziecko przyciągnęło mnie do przeszklonej gabloty, gdzie leżała makieta zjeżdżalni a podpis jak byk głosił, że to Guliwer. Zjeżdżaliśmy więc z gościa, który leżał uziemiony przez bandę kurdupli, którzy odchodząc od książkowego scenariusza urządzili sobie jeszcze z biedaka zjeżdżalnie. Nawet jak się jest wielkim i silnym, nigdy nie wiadomo co człowieka spotka.