poniedziałek, 26 lutego 2018

Krzywa nóżka, podbite oko i prawdziwa ślizgawka.

    Ostatnio stadko koni powiększyło się o dwóch lokatorów. Pierwsza dołączyła do stada kucka Pepa. 

Przywieziona z gospodarstwa, gdzie dawali jeść i owszem, nauczyli żebrać o cukier ( o tempora, o mores, o zęby!) i to by było na tyle. Odrobaczanie i struganie, hm, może w czasach zamierzchłych, na pewno nie systematycznie.  Pan przyciśnięty, coś wspomniał, że kowal był parę miesięcy temu... ale na moje oko to rok, półtora … Kopyta przerośnięte a lewe przednie, lekki dramat, nóżka nawet zaczęła się krzywić. Na szczęście odwiązana od ściany kucka nie kulała. Kupiłam. Kowal po moim dramatycznym przedstawieniu sprawy, zjawił się już dnia następnego porzucając inne plany. Zrobił co mógł, stwierdził przykurcz ścięgien, zalecił spacery po twardym i zapowiedział się do poprawki za miesiąc, bo nie mógł na razie za dużo ściąć.
 kucka się integruje 

Tydzień później pojawił się piękny zadbany blondasek, wałaszek, kuc nieco większy i bardzo, jak się okazało zadziorny.  W stadzie oczywiście, nie w stosunku do ludzi.

 Za nic mając dotychczasowe panowanie nad stadem, należące do dużego wałacha, Kasztana, postanowił odbić mu ukochaną klacz arabską Emi. I tu się przeliczył, niesłychanie stateczny i spokojny Kasztan tego przecież zdzierżyć nie mógł. W dodatku, że mały, tłusty siwek postanowił pójść na całość i zaczęło się ogierze stawanie dęba, podgryzanie i kwiki. Skończyło się na rozciętej powiece kucyka i szyciu. 
 powyżej bohaterowie opowieści, z przodu kucyki, w tle Kasztan i Emi(również na zdjęciu poniżej),
 zakochana para, na której szczęście, targnął się kucyk
 

W weekend przyszedł mróz, dmuchnął, chuchnął i zamroził staw. Poszliśmy całą bandą na ślizgawkę. No nie całą, bo reszta bandy spała jeszcze smacznie o tej porze.



poniżej Łatek siedzi za napisem Zosi, na wyznaczonej przeze mnie granicy
bezpiecznego ślizgania się. Napis brzmi: Dalej nie można.  Myślę, że to
 zdjęcie w pełni obrazuje motto naszego kota: Zakazy mnie nie dotyczą!

czwartek, 8 lutego 2018

Dwa światy i jedno jajo

Na początek jajo od własnej kury. Jakie to uczucie, kiedy własna, osobista kura wreszcie coś zniesie ? I to coś, jest pięknym, smacznym, jadalnym jajem. Uczucie niesamowite, dostępne tylko przeflancowanym na wieś, mieszczuchom.

O jajkach to by było na dzisiaj tyle, a poniżej nadciągająca śniegowa chmura i widoczki ze spaceru.







 Łatek oczywiście wybiera się na każdy spacer i udaje kota leśnego.

 Kończymy spacer na pastwisku i Ania musi pogadać z Emi.
Poranek dnia następnego, w mroźnej szacie, śniegu niewiele, ale za moment słońce znowu pomaluje świat i doda trochę kontrastu.





Podobno każdy kot marzy o takim akwarium. A marzenia, jak wiemy się spełniają : ).

czwartek, 25 stycznia 2018

Zmiana dekoracji

Po dniu rozświetlonym słońcem nadszedł ranek utopiony we mgle. Szary, ledwo wydobywający kontury drzew. Z nieba spadała wilgoć w postaci mżawki a potem zrobiła się wiosna. Dziesięć stopni i słońce. A nim nastała ta dziwna, wczesna wiosenna, jeszcze przez chwile panowała zima.









Nad stawem na jednej szponiastej łapie przycupnął dąb. Cieniutka warstwa śniegu stworzyła kontrastowe tło i wydobyła ptasią drapieżność, nie do zauważenia o innej porze roku.





Tak tylko chciałam znowu wam pokazać otaczający mnie świat. Obiecuję pisać częściej, wypunktowałam sobie kilka tematów i pomysłów na rysuneczki. Zobaczymy, co z tego wyniknie : ).

poniedziałek, 22 stycznia 2018

Życie jest piękne !

Ania i jej straszliwy katar zostali ze mną na gospodarstwie. Zosia z K pojechali do Krakowa a  E wyjechała na kilka dni. Zostałyśmy same.
Rano jak zwykle rozruch piecucha, za małego, obklejonego smołą, trzymającego się jeszcze tzw. kupy, dzięki nitowanej koszulce. Nie wiem co pod nią i do końca zimy nie chcę wiedzieć. Nowy, stary piec na razie czeka. Udany start to nie wszystko, potem trzeba często zbiegać do piwnicy, zapychać mały ale nienażarty żołądek ciepłodawcy.
 Jeśli chce się mieć luksusy, czyli ciepłą wodę, rozpalić trzeba w drugim piecu, w kuchni. To lubię, zwłaszcza jak mam chwilę, żeby w tej kuchni w ciągu dnia posiedzieć i ugotować coś na płycie.

Po policzeniu, nakarmieniu, przeglądnięciu zwierzyńca, nastąpiło obowiązkowe przegnanie dziecka z katarem po lesie w celu uskutecznienia terapii jodowej. Podobno powietrze w tutejszych lasach śmiało może konkurować z tym z nad Bałtyku pod względem zawartości jodu.







Po powrocie udało mi się zmusić Anię do lekcji.
Miało to też skutek terapeutyczny. Poprosiłam by przeczytała dwa zdania z książki. Coś tam pomruczała, potem oświadczyła : - no nie da się, nie da się, koniec i kropka! I buchnęła w ryk, w ślad za rykiem buchnął z niej odpowiednia rozmoczony katar. Ja oświadczam z dumą, że nie buchnęłam, przeczekałam.
Potem zrobiłyśmy mus czekoladowy, ortodoksyjny, francuski, politycznie niepoprawny, z surowych jajek. Ale dały je kury szczęśliwe, co same potwierdziły odpowiednim opieczętowaniem.

Wreszcie był rosół, z niedzieli, i moje dziecko zjadłszy ponad połowę popatrzyło na mnie zza tych swoich denek od butelki i rzekło: - mamo, to jest najszczęśliwszy dzień mojego życia.  Zatkało mnie.
Wzruszyłam się, zapytałam dlaczego, choć czułam, że wszystko razem, spacer w słońcu, dobry rosół, zwierzaki, deser w perspektywie.... Zawsze uważałam, że najprostsze rzeczy dają prawdziwą radość a dowód na to twierdzenie siedział przede mną.
Płynąc na fali sukcesu na kolację odgrzałam makaron w sosie pomidorowym i tchnęłam nowe życie w ziemniaki, zamieniając je w kluski z cynamonem. Ania dzielnie mi pomagała.

Resztki z rosołu podzieliłam między Bezę, koty i kury, koniom dałam jednak owies. Beza zjadła kurom jarzynki. W odwecie kokoszki wdarły się do kociej stajenki i wydziobały im z misek kocie, suche żarcie. A potem pobiły się o mysz którą wyrzuciłam na kompost (wyrzuciłam tak żeby Łatek nie widział, bo dostałam ją od niego rano w prezencie).
W ramach relaksu pozwoziłam trochę drewna do piwnicy i wreszcie zasiadłam zadowolona z herbatką przed komputerem i .... usłyszałam coś w  radiu. Piosenkę Agnieszki Osieckiej, a w niej słowa : chleby upieką się w piecach nam .... Oczywiście, że się upieką ale najpierw trzeba je tam włożyć a jeszcze wcześniej zrobić, o czym rano zupełnie zapomniałam.
Narysowałam Wam poniżej jak wygląda moje każde wyjście z domu, koni nie ma na obrazku, bo są ogrodzone. Teraz zauważyłam, że nie narysowałam sobie czapki, mam nadzieję, że się nie przeziębię.

I tak minął, wiejski, słoneczny spokojny dzień. Teraz nastała prawie noc, siedzę w kuchni, ogień trzaska w piecu a ja piszę ten list do przyjaciół, o niczym właściwie, ale mam nadzieję, że Was ucieszy.