czwartek, 9 listopada 2017

50 krzaków malin, prawie trup i szarlotka

     Zamiast budować pełną napięcia atmosferę i upewniać czytelników w domysłach ( np. że ktoś nie przeżył zjedzenia kawałka mojej szarlotki  lub że, przekopując ziemię pod maliny.... brrrr ). Nie, od razu się przyznam, że ledwo żywy człowiek to ja. Właśnie dochodzę do siebie pijąc herbatę, ups, chciałam napisać przy kominku, niestety tylko przy piecu. Po posadzeniu malin zawlokłam nieprzywykłe, do aż takiego wysiłku, moje prawie zwłoki na strych z sianem, nakarmiłam konie, zamknęłam 2 kury, na razie nienioski, nakarmiłam Bezę i koty. I chyba zaraz pójdę z książką do łóżka.
 Maliny zabezpieczyłam przed szkodnikami, czyli końmi. Kasztan już jedną sadzonkę wziął z kupki oczekujących na zasadzenie, ale mu zabrałam. Muszę go pochwalić, że nawet nie nadgryzł.
Za to my nie żałowaliśmy sobie i nadgryzaliśmy szarlotkę, prawie nic nie zostało do sfotografowania.
Jesień bez szarlotki, to jakby od razu zima przyszła. Ale nie, piekę i zimę odsuwam, ha.

A oto, widziane z okna dwie kury, które dostałam od dalszej sąsiadki. Jestem nimi zachwycona, same ładują się do kurnika tuż przed zmrokiem. A że jajek nie niosą .... podobno kiedyś zaczną. Na razie zabrałam im jajko, które wcześniej podłożyłam, bo było mi pilnie potrzebne do ciasta.

Łatek śpi z Bezą, jak za dawnych czasów.
Rozdałam wszystkie małe kotki, jutro rano jadę z Pipi (jak nie zwieje ), ich mamą do weterynarza na zabieg sterylizacji. Najpierw bałam się o nowe domy dla maluchów a potem jak wyjechała ostatnia Kropa, która w sumie miała już zostać, tak się zrobiło pusto i smutno...
 Zdjęcie Kropy zrobione przez Zosię.