sobota, 9 grudnia 2017

Cukier puder

Rano panował lekki mróz, pojawiło się słońce.

Staw, od strony lasu, pokrył się chrupiącą skorupką cieniutkiego lodu.

Spokojnie nakarmiłam konie, w sam raz przed nadejściem małej zadymki.



Ostatnie zdjęcie już zostało zrobione z okna domu. Na widok śniegu cieszyłam się jak dziecko. Chyba ta listopadowa szaruga i taplanie się w błocie wpływały na mnie przygnębiająco. A dzisiaj, nagle ktoś popudrował mi świat. Każdy płatek śniegu był iskierką radości.


czwartek, 9 listopada 2017

50 krzaków malin, prawie trup i szarlotka

     Zamiast budować pełną napięcia atmosferę i upewniać czytelników w domysłach ( np. że ktoś nie przeżył zjedzenia kawałka mojej szarlotki  lub że, przekopując ziemię pod maliny.... brrrr ). Nie, od razu się przyznam, że ledwo żywy człowiek to ja. Właśnie dochodzę do siebie pijąc herbatę, ups, chciałam napisać przy kominku, niestety tylko przy piecu. Po posadzeniu malin zawlokłam nieprzywykłe, do aż takiego wysiłku, moje prawie zwłoki na strych z sianem, nakarmiłam konie, zamknęłam 2 kury, na razie nienioski, nakarmiłam Bezę i koty. I chyba zaraz pójdę z książką do łóżka.
 Maliny zabezpieczyłam przed szkodnikami, czyli końmi. Kasztan już jedną sadzonkę wziął z kupki oczekujących na zasadzenie, ale mu zabrałam. Muszę go pochwalić, że nawet nie nadgryzł.
Za to my nie żałowaliśmy sobie i nadgryzaliśmy szarlotkę, prawie nic nie zostało do sfotografowania.
Jesień bez szarlotki, to jakby od razu zima przyszła. Ale nie, piekę i zimę odsuwam, ha.

A oto, widziane z okna dwie kury, które dostałam od dalszej sąsiadki. Jestem nimi zachwycona, same ładują się do kurnika tuż przed zmrokiem. A że jajek nie niosą .... podobno kiedyś zaczną. Na razie zabrałam im jajko, które wcześniej podłożyłam, bo było mi pilnie potrzebne do ciasta.

Łatek śpi z Bezą, jak za dawnych czasów.
Rozdałam wszystkie małe kotki, jutro rano jadę z Pipi (jak nie zwieje ), ich mamą do weterynarza na zabieg sterylizacji. Najpierw bałam się o nowe domy dla maluchów a potem jak wyjechała ostatnia Kropa, która w sumie miała już zostać, tak się zrobiło pusto i smutno...
 Zdjęcie Kropy zrobione przez Zosię.
 


środa, 18 października 2017

Grzybów mamy dość

W całym swoim życiu nie zebraliśmy tyle grzybów ile tej jesieni.
Suszyliśmy, mroziliśmy i opychaliśmy się bez opamiętania. Zupką grzybową, kaniami w panierce, smażonymi kozakami, podgrzybkami i prawdziwkami przede wszystkim. W piwnicy atakują maślaczki marynowane.

prawdziwki smażone na maśle z dodatkiem śmietany, ach, och, mniam

 muchomor produkcji własnej, mimo przepisu na tort z muchomorów z książki Olgi Tokarczuk nie odważyłam się i nie radzę raczej próbować. poza tym nie zjedzony wygląda bardzo dobrze.


 Nie ominęły mnie echa dalekich huraganów, pędzące przed sobą zbaraniałe chmury. Piękne i budzące grozę ale na szczęście łaskawe.
       Z innej beczki, a raczej worka. Przyjechały małe pstrągi, zobaczymy, czy spodoba im się staw, jest przepływowy, co lubią ale nigdy nic nie wiadomo. 
Ryby z powodu nieprzytomnego kuriera omal nie straciły życia. Uratował je przytomny z kolei, inżynier, który zajrzawszy do dostarczonych na budowę materiałów budowlanych, mocno się zdziwił. Od rybek nie mógł się niczego dowiedzieć, bo te jak powszechnie wiadomo, głosu nie mają. Zadzwoniła do mnie jakaś pani z tej firmy budowlanej, bo wszystkie dane, łącznie z właściwym adresem były na kartonie, w którym z kolei były worki z rybami, z powietrzem wystarczającym na 48 godzin. Pojechałam natychmiast, nie daleko, na szczęście przeżyły wszystkie.

to już złowiony, starszy kolega karp, urósł bardzo od czasu wpuszczenia do stawu

Powstają twarogi, w konsystencji i kształcie niedoskonałe, ale dziwnie, szybko znikające. Mleko wożę z daleka, mleczna krowa na dolnośląskiej wsi to gatunek na wymarciu.


I temat królujący na blogach, czyli kolory jesieni. Trudno nie zrobić zdjęcia, gdy szalony malarz działa dniem i nocą i zmienia drogę w dzieło sztuki.
A na koniec, czy ktoś nie marzy o małym ciepłym kotku na zimę ?
Wiosną w jakiejś sprawie przyjechała do mnie mama z córką z pobliskiej wsi. Po drodze znalazły w lesie zagłodzoną małą kotkę. Czy nie wezmę...... i wzięłam, kotka w podziękowaniu nasikała do większości łóżek w domu, wobec czego zamieszkała na strychu z sianem.  Zaczęła coraz lepiej wyglądać aż brzuch jak balonik wydał się czymś więcej jak tylko odzyskaniem zdrowego wyglądu. Nie pomyślałam, że tak małe kocie, może być już w ciąży. Udowodniła, że może i teraz oto, takie koteczki mam do oddania. Mama to myszołowny dachowiec, jak podpowiedział weterynarz, rasy europejskiej, tata po fakcie zwiał w te pędy przed alimentami. Ale z wyglądu kociaków można wnioskować, że mógł być lekko długowłosy. Taki koci hipis. Urodziły się 15 września, zaczynają jeść samodzielnie. Ufne i przyjacielskie. Czekają na dom. 

piątek, 1 września 2017

Perypetie kota Łatka i co na kolację ?

 Oczywiście, że na kolację nie jedliśmy tęczy, która wypięła się nad naszym domem. Zdjęcie jest autorstwa mojej koleżanki Anety.
A tu znalazłam początek tęczy, wyłazi z zakuchennych krzaków.

 Nie zjedliśmy też naszego Łatka, nie wiem czy go pamiętacie ze zdjęć z podkrakowskiej Brzoskwini. Spał tam w objęciach Bezy, co zaczął praktykować z powrotem na wsi dolnośląskiej. Pewnie tak działa świeże, ale przecież jeszcze nie zimne powietrze.
Muszę Wam opowiedzieć o miejskich perypetiach tego kota.  Po powrocie z podkrakowskiego domu, nie poleciał ze mną i dziewczynami do Hiszpanii, został z K w Krakowie. Mamy tam mały ogródek, który łączy się z innymi ogródkami i podwórkami. Kota nie zamykaliśmy w domu, bo jak wiadomo, ten kto urodził się wolny, w niewoli marnieje. Mógł sobie wychodzić do woli, z czego skwapliwie korzystał.
Aż zniknął ... nie zgadniecie, nie wpadł pod auto, nie zjadł go pies .... Sąsiadka znalazła na słupie jego zdjęcie, jako przeznaczonego do adopcji, zrobione w schronisku dla zwierząt. K pojechał po niego. Zza krat nie patrzył zadziorny typek, ale wystraszone, pokorne zwierzątko, w którego oczach można było wyczytać: zabierz mnie stąd ! K zabrał i opłacił pobyt w hotelu. Zdarzyło się to jeszcze dwa razy, ale już bez zdjęć, bo schronisko miało nasz numer telefonu a kot czipa. W końcu schronisko powiedziało, kto jest sprawcą zamieszania. Nasi sąsiedzi, mający mały pensjonat, najpierw zachęcali kota karmiąc go, i mówiąc o nim nasza maskotka, a potem, jak nie spodobał się którymś gościom, zaczęli dzwonić do schroniska, kiedy tylko się pojawiał.
Poszłam do nich, jakaś zakoczkowana Pani, próbowała mnie pouczać i opowiadać, jak to kot ich nachodził. Ale pracownik opowiedział, jak było naprawdę.
Jakiś czas był spokój, aż zadzwonił do mnie znowu ktoś ze schroniska i podał mi numer osoby, która ma u siebie Łatka. Zadzwoniłam, kot podobno włóczył się w dzielnicy po drugiej stronie Wisły i Pani wzięła go do siebie, zawiozła do weterynarza ( kot był zdrowy i w całości, ale przy okazji, odczytano dane z czipa ) i była bardzo przejęta. Czy Łatek sam poszedł na Kazimierz, przechodząc przez długi, ruchliwy most na Wiśle ? Wątpię, raczej ktoś korzystając z jego ufności zwabił go do samochodu, ale potem kotek mu się znudził. Pani, która go znalazła, sama go do mnie odwiozła, a ściśle mówiąc,do naszej sąsiadki, bo nie było nas w domu. Przez telefon, w odpowiedzi na moje podziękowanie, wyraziła nadzieję, że kotek będzie miał już dobrą opiekę. Zapytałam, czy rozumie przez to zamknięcie kota w domu, kota, który razi sobie z przechodzeniem przez ulicę, z psami. Fakt nie poradził sobie z bezmyślnością i nadgorliwością człowieka. Ja też sobie nie radzę ....
Pani nie wiedziała co powiedzieć, ale ton jej głosu zmienił się z milutkiego na metaliczny, i w tym nowym brzmieniu nastąpiło pośpieszne pożegnanie.
Spokój nie trwał długo, do sąsiadki przyszedł z Łatkiem na rękach jakiś Pan, który znalazł go tuż za rogiem i korzystając z przyjacielskiego nastawienia zwierzaka,  zabrał do weterynarza, gdzie kot dostał zastrzyk, co nie powinno się zdarzyć, bo był w trakcie leczenia stanu zapalnego dziąseł. Potem zabrał Łatka do siebie, ale później jednak odniósł go do naszej sąsiadki, bo sporo osób z okolicy wiedziało, gdzie kot mieszkał. Trudno nie zapamiętać kota, który idzie po dzieci do szkoły i wraca z nimi do domu. Pan długo  opowiadał sąsiadce, Pani Marcie, jak to zakochał się w naszej kotce..... kotce, bo tak mu powiedziała pani weterynarz. Praktykujący lekarz weterynarii nie odróżnia kastrowanego kocura od kotki, hm, to daje do myślenia. Pan w konwersacji podkreślał również z niewiadomego powodu, że jest prawnikiem. W każdym razie zostawił wreszcie naszego kota w spokoju, u sąsiadki, wraz z numerem telefonu.
Pani Marta zadzwoniła do mnie i opowiadała o miłym Panu prawniku, który zajął się kotkiem, a ja zajęłam się raczej kwestią, po jakiego grzyba ukradł nam kota ? A następnie woził zupełnie niepotrzebnie do niedouczonej pani wet,. która nie wiadomo co i dlaczego mu wstrzyknęła.
W sumie szkoda, że nie pomyliła prawnika z kotem i jemu nie wbiła igły w zadek, co przy jej wiedzy a może wadzie wzroku, mogło się przecież zdarzyć .....
W każdym razie pan zostawił nr telefonu i wyraźnie  czekał na podziękowania za uprowadzenie naszego kota z sąsiedniej ulicy. Nie doczekał się i sam przyszedł w czasie wieczornego zamieszania, kiedy dzieci były w wannie a K robił kolację.
Stanął w drzwiach i zaczął wygłaszać swoją mowę o znalezieniu kotki na ulicy i zaopiekowaniu się ...  nie dopuszczając K do głosu. K coraz bardziej zirytowany zapytał się, czy może coś powiedzieć, na co usłyszał: nie! Pan przemawiał dalej, ale widząc rosnącą niechęć sterroryzowanego słuchacza, przerwał nagle. Po czym wykrzyknął (najwyraźniej sam do siebie): spierdalaj! I co rzekł, to uczynił, strzelając z całej siły drzwiami naszego mieszkania a następnie kamienicy.
Wszystko słyszały dziewczynki, a nie będąc przyzwyczajone do takich zachowań ludzkich domagały się wyjaśnień przy kolacji.
Wobec rosnącej ilości ataków tzw. miłośników zwierząt na naszego ufnego kota, czym prędzej przewieźliśmy go na Dolny Śląsk, co i tak było w planie.  Ma się doskonale.

A tymczasem na skraju lasu, tuz za domem takie cuda kwitną:



 Oto raz jeszcze, sprawca zamieszania, na zdjęciu poniżej idzie z nami na grzyby.
 Las okazał mi łaskawość swą w postaci dorodnego prawdziwka, pod wielkim dębem.


 A na kolację były podpłomyki, czyli mąka z wodą rzucona na blachę.

 Poniżej ekspresyjne zdjęcie zrobione przez Anię, mimo złej jakości nie mogłam się oprzeć.
Były pycha !

 Publikacja prawie gotowego wpisiku opóźniła się o tydzień co najmniej z powodu totalnego braku czasu. Tęcza stała się wspomnieniem, aktualnie leje jak z cebra, szaro bura breja wisi tam gdzie było niebo. Ale taka kolej rzeczy i podlać trawę też musi od czasu do czasu.
A żeby przestało mi wreszcie dom podlewać, bo i tak nie urośnie, takie sobie żółte kupiłam i wczoraj rozłożyłam w oczekiwaniu na koparkę:


niedziela, 2 lipca 2017

Przepis na pierogi z borówkami, czyli jagodami, w każdym razie z takimi filetowymi, czyli niebieskimi

Po pierwsze należy wysłać dzieci do lasu. Nie z koszyczkiem ale z wiadereczkiem i zakazać powrotu przed zebraniem czegokolwiek do pierogów, pod groźbą ich niejedzenia, w razie marnych efektów zbieractwa.
Wreszcie, zgodnie z przepisem uzyskuje się chwilę spokoju.
Po powrocie wiadereczka z lasu, trzeba wymieszać i ugnieść razem z dziećmi 1/2 kg. mąki, ok. 1 i 1/4 szklanki wrzątku, 5 łyżek oleju rzepakowego, 1 jajo i szczyptę soli (oczywiście można użyć czegoś zupełnie innego jak ma się taką wolę). Następnie można pozwolić dzieciom wałkować, co czynią na tyle namiętnie, że należy się liczyć z sytuacją, kiedy ciasto zostanie wwałkowane w stół w sposób trwały, na zawsze. By tego uniknąć, trzeba w odpowiednim momencie przejąć wałek i odkleić, to co da się odkleić.



Powstają przy okazji też inne specjalności zakładu, np. serek z przypalonym dżemem truskawkowym.
Nie można zapominać o myciu narzędzi, higiena to podstawa!
Mama może w tym czasie upiec chleb albo ...
wejść do bajora.

Po skończonej pracy, należy zjeść z dziećmi pierogi (wyszły pycha) a następnie wyprać kucharzy w stawie.

Poza tym odbyły się sianokosy,
a do stawu zostały wpuszczone karasie, okonie, karpie oraz płocie. Niby dużo małych rybek, ale po wypuszczeniu odpłynęły i muszę wierzyć sobie na słowo, że w ogóle je widziałam. Dobrze im, nie pływają do góry brzuchami i w sumie to najważniejsze.
Mało piszę, ale na nadmiar czasu nie narzekam. Muszę też pomyśleć o telefonie który robi dobre zdjęcia (aktualny nie robi żadnych i w co trudno uwierzyć jest tylko telefonem), bo nie jestem w stanie pracować taszcząc aparat fotograficzny. Cierpi na tym blog, bo nie dałam rady utrwalić wielu bardzo ważnych i ciekawych momentów z życia gospodarstwa.

środa, 7 czerwca 2017

My dłubiemy a kwiaty szaleją

   Powoli odkrywamy przeszłość, odsłaniamy zamurowane przejścia. Okienko na dole prowadzi do pomieszczenia, gdzie prawdopodobnie było koło młyńskie.  Wkrótce napiszę o tym więcej, temat fascynuję mnie i przyznam się, że marzę o posiadaniu takiego koła. Wczoraj rozmawiałam już o zrobieniu drugich stawideł i puszczeniu wody pod zabudowaniami jak to kiedyś musiało mieć miejsce. Jest mały problem z poziomem wody w stosunku do przepustu pod drogą, ale jestem tak przyzwyczajona do nieustającego rozwiązywania problemów, że byłabym zdziwiona, jeśli coś miałoby pójść za łatwo.


Na razie nieustannie zachwycam się tutejszym budownictwem, portalami, łączeniem piaskowca z cegłą. Ciągle myślę nad rozwiązaniami. Na przykład jak w tym pomieszczeniu zrobić jadalnię a nie zasłonić pięknych, dopiero co wydobytych spod tynku detali. Mam już pewien pomysł.






 Na zewnątrz powstaje wejście, może było tu tylko okienko, tego nie wiem na razie. Dokopujemy się do niemieckiego drena w świetnym stanie.



   Staw tymczasem coraz bardziej robi się do stawu podobny, powoli wychodzi z fazy błotnego bajora.

A kwiaty szaleją, życie wiodą krótkie ale barwne. Jakby chciały powiedzieć: dajmy z siebie wszystko dzisiaj, bo jutro możemy skończyć pod kosiarką, a za kilkanaście dni, tak czy tak, płatki nam opadną. Czy nie mają racji ?