sobota, 28 września 2013

Dom. Rozdział pierwszy. Dla odważnych

Pokażę Wam mój domek do remontu. Kto się przestraszy niech wróci, kiedy będzie odnowiony.

 Na lewo od wejścia niezły bałaganik
Ściany wyglądają tak dziwnie, bo rodzina zdarła tapety, chcieli sami remontować.
Z krzesełkiem w rogu związana jest zabawna historia. Zapytałam się znajomego, co zrobić z meblami, których nie chcę, - wynieś je i postaw obok kubłów, jacyś biedni zaraz je zabiorą . Poszłam na rekonesans i obok kubłów znalazłam to właśnie krzesełko. Wzięłam w łapę i do domu. Ten mebelek na wprost wygląda nieźle...tyle tylko, że jest z papieru, serio, za to posiada marmurowy blat!



 Muszę się pozbyć tego wspaniałego paździerzowego kredensu

 To kominek i półka w ścianie, wietrzę ją


 Obok kuchni jadalnia bez okna, zburzę ściankę, doświetlę i będzie nieźle

Okno z jadalni na kuchnię, ta ścianka polegnie

 Oto i kuchnia z wyjściem do ogródka

 Ogródek

Figa na końcu nie należy do mnie, ale do miasta

W łazience zostaną stare płytki

 Wejście z ogrodu na taras, bardzo sympatyczne

 Taras, tam gdzie okienko będą drzwi, beczka zniknie

Zosia  schodzi z tarasu

 Pokoik na górze

Drugi pokoik i Pani Maluskiewicz

 Krzywy mur kamienny ponad schodami

 całkiem fajne krzesło, tylko trzeba go sraczki pozbawić

 Mama robi zdjęcia a dzieci przerabiają semestr zarządzania na wydziale
 ekonomii Uniwersytetu w Walencji, pozostały po spadkobiercach właścicieli

Próg przy wejściu

Od poniedziałku zaczynam remont, trzymajcie kciuki, pozdrawiam, dziękuje za miłe listy i komentarze.

piątek, 27 września 2013

Torby targam z targu

 Zostawiwszy dzieci w szkole miałam całe trzy godziny dla siebie. Najpierw podjechałam samochodem jak najbliżej się dało a potem pomaszerowałam w kierunku platanowej alei, która w piątki zamienia się w targ pod gołym niebem.
 Dziwiłam się, że tak mi lekko, no tak w torebce niosłam tylko to co zwykle się w niej nosi, a nie było tego co ja w niej zwykle noszę czyli: przynajmniej jednej butelki z wodą dla dzieci, kubeczka dla Ani, pudełek z kanapkami, puzzli, książeczki na wszelki wypadek, jak gdzieś trzeba poczekać, czegoś do rysowania, zapasowej sukienki dla Ani i wreszcie słownika. Niosłam tylko dwie duże torby, żeby je zapełnić targowymi zdobyczami, to mi się udało tak znakomicie, że miałam problem z doniesieniem ich do auta.




Z kupowaniem fasolek jednak powstrzymuję się dopóki jestem sama z dziećmi, bo one nie przepadają

Za to ziółka jak najbardziej przydadzą się już teraz...

... na przykład do paelli, pod warunkiem, że kupię patelenkę i palniczek,
szkoda, że do Ryanaira z tym nie wpuszczą, bo na takiej patelni ( z prawej)
możnaby całą rodziną zjeżdżać z górki po śniegu

te panie sprzedały mi przed chwilą pół straganu (żartuje) i teraz pozują zadowolone

wiadereczka pełne oliwek



Po południu poszłyśmy na huśtawki, oczywiście nie same. Na ulicy, gdzie wynajmujemy dom mieszka wyjątkowo dużo dzieci, część z nich nudzi się jak mopsy i jak tylko widzą, że gdzieś idziemy, natychmiast lecą do swoich mam, babć lub wujków, żeby się zapytać, czy mogą iść z nami. Niestety zawsze mogą. 
Tak więc na placu zabaw jedna posypała drugą ziemią, na szczęście wystarczyło wytrzepać, druga wlazła w krzaki i nie mogła wyjść, trzecią zdjęłam z drzewa, w międzyczasie całkiem mała spadła z huśtawki. Oczywiście nieustająco musiałam huśtać Anię. Wybawienie przyszło zupełnie nieoczekiwanie, najstarsza przyszła ze swoją umorusaną siostrą i powiedziała: - ona zeżarła kwiatek, musimy iść do domu. Że też wcześniej nie wpadłam na to, że żeby iść do domu wystarczy złapać jakieś dziecko i nakarmić kwiatkiem.





środa, 25 września 2013

Taniec chusteczek do nosa


Siedziałyśmy na plaży, gdy nadpłynęły całą paczką.


i zaczęły wirować wokół motorówki z chusteczkowym królem na pokładzie,


 nadpłynęły większe, trochę nadęte

małe zniknęły, a większe ...

popisywały się, aż wyparła je smarkatka kolorowa

i zniknęła, za to


 znalazł się natychmiast pan wyposażony w zgrabną, relatywnie małą chusteczkę, który jakby specjalnie dla nas urządził kilkakrotne przedstawienie pt. ,, jazda na desce, ze spadochronem w roli konia pociągowego,, , nie znam się na tym, ale robiło wrażenie, jechał po falach z zabójczą prędkością, potem wyhamowywał w miejscu, spadał z deski, zawracał spadochron, który jakoś wciągał go na deskę z powrotem i jechał prosto na nas, potem prowadził spadochron wzdłuż plaży, zawracał go, na płytkiej wodzie wskakiwał na pojazd, dawał się ponieść w głąb morza, ustawiał równolegle do brzegu i ruszał z kopyta.
Musi to być fajne uczucie, ale na razie z moim kolanem nie dałabym rady. Dla małokalibrowych kobitek muszą być mniejsze spadochrony, bo widać było, że momentami pan ostro walczy, mnie by porwało do góry i kto wie może do Madrytu...

Odpowiadając Marii

Maria napisała do mnie: ,, Jakoś wciąż nie wierzę, że Ty już nie przy koniach ... to tak na zawsze?,, . Postanowiłam odpowiedzieć jej i innym, którzy w duchu zapytali podobnie. Odpowiem też na kilka pytań, które padną wcześniej, czy później.
Widziałam wystarczająco dużo, żeby być ostrożną. Nie używać wielkich słów jak: na zawsze, nigdy, nawet zwykłe na pewno wcale nie brzmi wiarygodnie.
To już nie te czasy, kiedy ludzie sprzedawali wszystko i uciekali za żelazną kurtynę, a co czuli, myśląc, że już nigdy nie zobaczą ,nie tylko miejsc, ale i znajomych, rodziny, dzisiaj dla nas trudne do wyobrażenia.
Nie dość, że w każdej chwili z dnia na dzień mogę wrócić do domu, to są olbrzymie możliwości, jeśli chodzi o komunikowanie się.
Mario, znasz mnie tylko od końskiej strony. Ale jest kilka innych.
Konie to jest pasja, przekleństwo, miłość, wyrok, pułapka, wolność, to jest bicie serca, lekkie ściśnięcie żołądka, gdy widzisz przed sobą ścianę przeszkody, ale dajesz sygnał do odbicia i to niesamowite uczucie gdy musisz stopić się w jedno z tym silnym, ciężkim zwierzęciem które masz pod sobą, by zachować równowagę, nie skrócić skoku, nie zniszczyć zaufania. Konie to lśniąca sierść, elegancja, to wstawanie o świcie, ubieranie gumiaków i wdychanie oparów gnoju przy jego wyrzucaniu, to pot spływający po karku, kiedy ćwiczysz elementy ujeżdżenia, to lekkość galopu leśna ścieżką, czekanie na weterynarza, lęk, pewność siebie i wielka niepewność, to zwykły ból, gdy spadniesz, lekkie oszołomienie na które nie możesz sobie pozwolić, zwłaszcza jeśli zdarzy się spaść z niedawno ujeżdżonego konia, bo musisz wsiąść z powrotem. To uczenie się zachowań, innego myślenia, wielka szkoła cierpliwości. Mocne pęta, nie do zerwania.
Z wielką chęcią i tu będę jeździć, np. dzięki Jackowi. Ale konie to nie wszystko.
Na jak długo wyjechałam, nie wiem, myślę, że na rok, ale jeśli dzieci będą chciały to na dłużej.
Dlaczego wyjechałam, nasze wiejskie życie dobiegało końca, obydwoje z mężem okazaliśmy się mieszczuchami, którzy cenią sobie to, że ze swojego, choć nie dużego, mieszkania w Krakowie mogą dojść piechotą na Rynek, na Kazimierz, spotkać się ze znajomymi, pójść do kina. Nasza siedmioletnia Zosia nie miała w okolicy koleżanek, wszędzie musiałam ją wozić. Nie nauczyła się jeździć na rowerze, bo żeby znaleźć w miarę spokojną asfaltową nawierzchnię trzeba było przejść drogą na której młodzi kierowcy rozpędzali się za przeproszeniem, ile fabryka dała. To oraz świadomość, ilu mieszkańców naszej wsi jeździło w stanie kompletnego upojenia alkoholowego (zdarzyło się jednemu, po otwarciu drzwi od samochodu, wypaść i znieruchomieć na dłuższy czas) wystarczyło do ograniczenia do minimum pokonywania tej drogi, gdy musiałam iść z dwójka małych dzieci. Tylko, że innej nie było! Dzięki protestom życzliwego sąsiada gmina nie zrobiła nam drogi z odpływami i dosłownie utopiłam samochód , wracając do domu z dziećmi. Drugi sąsiad rozpoczął budowę domu zupełnie nie zgodnie z planem zagospodarowania, a zaczął od wysypania ton ziemi, a że jest powyżej....
Mąż wracał późno, stałam się niewolnikiem domu, a ja zbyt wiele widziałam, żeby być dobrym niewolnikiem (cytat z Atlasu Chmur : ) ).
Zdecydowaliśmy się przenieść z powrotem do Krakowa, co wiązałoby się z przeniesieniem Zosi do krakowskiej szkoły, Ani do bardzo drogiego przedszkola.
Ja w międzyczasie kupiłam dom, dlaczego w Hiszpanii, bo jest tu najlepszy klimat w Europie (według mnie) i nieruchomości tańsze niż w Polsce.
Chcąc go remontować, musiałabym latać i zostawiać dzieci, pomyślałam: jak nie teraz to nigdy.
Przeczytałam w internecie, jakie papiery mam zabrać, spakowaliśmy się do czterech podręcznych walizeczek i pofrunęliśmy na Majorkę, bo tak akurat było najtaniej w tym terminie. Objechaliśmy wyspę, nawet tam, gdzie przyjeżdża cały świat, ceny są przyzwoite, następnego dnia wsiedliśmy w samolot do Walencji, co kosztowało ok. 90 zł. od osoby, piszę o tym, bo sama się dziwię. Nie staliśmy w kolejce, nie mieliśmy siły z dziećmi, kto lata liniami Ryanair, wie o co chodzi, wsiedliśmy ostatni ...i przywitała nas polska stewardessa, będąca szefową pokładu. Posadziła w klasie biznesowej i życzyła miłej podróży, wyszło na to, że nawet na najbardziej hiszpańskiej trasie polak załatwi....


 Widok z tarasu wynajętego domu

Domu, który wynajęłam na czas remontu, nie oglądałam, zdałam się na pośrednika i nie żałuję. Jest duży, wygodny i bardzo blisko szkoły. Chociaż pierwszego dnia spaliśmy na ręcznikach plażowych i nie mieliśmy talerzy, rano nie było jak zaparzyć, ani z czego wypić kawy, dobry humor nas nie opuszczał.
Co z dziećmi, ze szkołą ? Formalności w miejscowym departamencie edukacji trwały pół godziny i potrzebne były paszporty oraz adres kupionego domu. Tu pomógł jeden z pośredników, żeby Pani nie musiała czekać, aż znajdę wszystko w słowniku. Przedszkole jest obowiązkowe od trzech lat i jest za darmo. Znajduje się w skrzydle szkoły. W sumie musiałam zapłacić tylko za książki starszej Zosi i za materiały plastyczne dla Ani.
Czy ktoś mi pomógł? W te tereny trafiłam, dzięki jednemu Panu, który pisał o nieruchomościach w internecie, na miejscu w podstawowych sprawach pomogli pośrednicy, przez których kupiłam domek.
Czy znałam hiszpański? Nie, kupiłam w czerwcu słownik i słuchałam płyt. Dzięki temu, że znam kilka innych języków, po pierwszym tygodniu, rozumiałam większość tego, co do mnie mówią, po dwóch potrafiłam już pogadać z panią dyrektor i z nauczycielami w szkole, umówić się z mechanikiem samochodowym, zrobić rozeznanie w składzie budowlanym, umówić się w wodociągach na otwarcie wody, wszystko ze słownikiem w ręku, uśmiechem i ogromem życzliwości ze strony tubylców. Ale zapomniałabym, uczymy się z dziećmi dwóch języków, bo po pierwsze króluje tu valenciono, a potem oficjalny castellano (który my nazywamy hiszpańskim). Są podobne.
Czy przed czymś uciekłam ? Tak, przed ciągłymi próbami szufladkowania mnie przez innych, zimnem, rutyną i nadopiekuńczą naturą mojej mamy. 
Z czego będę tu żyła ? - z przyzwyczajenia !!! : ) Naprawdę, to jest tu taniej niż w Polsce, nigdy nie wydawałam dużo, chyba, że na kupno koni (nałóg) i podróże (też nałóg), samochodem, który tu kupiłam, każdy z moich byłych, wiejskich sąsiadów wstydziłby się pod sklep podjechać. Nie, nie jest tragiczny, tylko ma lakier na masce zeżarty przez sól morską, jest stary, ale silnik ma bardzo dobry. W remoncie domu pomoże mi znajomy z Polski, który sam to zaproponował na świetnych dla mnie warunkach. Niedługo przyjedzie, mam nadzieje tylko, że nie ucieknie jak dom zobaczy, hi, hi.
Nie powiedziałam o wyjeździe sporej grupie znajomych, czują się teraz pewnie dotknięci, ale miałam dosyć pytań, jak sobie to wyobrażam, a co z tym, co z tamtym, a co będzie.....dosyć wałkowania, mówienia tylko o tym, zmuszania do tłumaczenia.
Ten tekst jest bardzo prywatny ale czuję, że sporo osób, ważnych dla mnie czekało na coś takiego.
 Obiecuję pisać już  lekkostrawne,  przyjemne, zabawne historyjki.
Nie potrafię ustawić dobrej godziny w blogerze, a wy ?

wtorek, 24 września 2013

Mignęło w miasteczku
















Dom




Na tej uliczce kupiłam dom, do generalnego remontu,  z jego dachu widać morze, jest mały, ma taras i maleńki ogródek. Jeśli będą Was interesować postępy prac, życie codzienne w niewielkim hiszpańskim miasteczku, lub odpowiada Wam moja pisanina to zapraszam serdecznie.

Kiedy koniec jest początkiem

Nie pamiętam daty, ale leżał śnieg, miałam pojechać po Zosię, jeszcze tylko po drodze nakarmić konie. Wzięłam spod dachu spory balik siana i ruszyłam w stronę ogrodzenia koni. Zapomniałam o niewielkim rowku, który utworzył się dawno temu w miejscu zakopania rury, idąc z ciężkim balikiem wpadłam do niego prawą nogą. Usłyszałam trzask, w mgnieniu oka pod powiekami przemknęły miliony gwiazd, mimo bardzo niskiej temperatury po czole płynął mi pot, otworzyłam oczy, leżałam na śniegu, nade mną rozpościerało się granatowe, zimowe niebo, mrugało do mnie setką gwiazd, mówiło: - myślałaś naiwna istoto, że jesteś ze stali, jesteś tylko człowiekiem, kruchym jak lód, tak śmiesznie łatwym do zranienia. Podniosłam się na zdrowej nodze, usiadłam na baliku, spojrzałam przed siebie, zapomniałam co szeptały zimne gwiazdki, egoistki, nie podniosłam już głowy. Obchodziły mnie już tylko sprawy bliskie ziemi. Wstałam, trzeba było nakarmić konie, podpierając się balikiem dotarłam do nich. Powitało mnie ciche, pełne wdzięczności rżenie, dobiegające z wnętrza Siwej.
Wsiadłam do samochodu, pojechałam do znajomych po Zosię, myślałam, że jak zwykle zostawię samochód wyżej i zejdę na piechotę, ale po pięćdziesięciu metrach zawróciłam, bałam się, że nie dojdę, ból pulsował w całym ciele. Zjechałam pod dom. - Hej, jesteś, ale chyba nie wyjedziesz- powitali mnie, ale szybko umilkli na widok mojej skupionej miny.
- chyba zerwałam resztę ścięgien – uprzedziłam pytania. Dali maść, bandaż, odprowadzili do auta, udzielili wskazówek, żeby zjechać tyłem pod drzwi stodoły sąsiada, rozpędzić się i ..... za trzecim razem dałam radę.
W domu odpuściłam, położyłam się i poddałam, oddychając z ulgą.
Następnego dnia lekarz dał skierowanie na rezonans magnetyczny. Gdy przyjechałam do niego odebrać wynik, kazał usiąść i podał kartkę A4, na której ktoś cierpliwie wymieniał to co być powinno a nie ma. Nie zostało mi ani jedno całe więzadło, łękotka była pęknięta, wymieniono uszkodzenia szpiku i jeszcze jakieś drobiazgi. - operacja może być za tydzień, za kilkanaście tysięcy lub za rok z NFZ - poinformował mnie pan doktor.
Nie wiedziałam, że to zdaczenie będzie początkiem WIELKICH ZMIAN.

Po dwóch miesiącach, kiedy mąż oprócz wielogodzinnej pracy w firmie przejął ode mnie większość obowiązków, opiekę nad dziećmi i zwierzętami, zdecydowałam się sprzedać konie. Szukałam ludzi, którzy nie rozdzielą ich i będą o nie dbać. Myślę, że znalazłam.

Kolano wracało do pozornej formy, w lecie mogłam już chodzić bez wysiłku. Poszłam do znajomego ortopedy, był zdziwiony, że chodzę bez kuli lub stabilizatora. - ale jak przyjdzie Pani do głowy pójść na Giewont to proszę chociaż krótki stabilizator założyć. Stwierdził, że u mnie mięśnie przejęły rolę ścięgien. Ja nauczyłam się tak poruszać, żeby ani trochę nie skręcać nogi w kolanie, bo to kończyło się wypadaniem kości ze stawu. Widmo operacji oczywiście wciąż wisiało nade mną.

Życie biegło swoim rytmem, wciąż mieszkałam na wsi, wyhodowałam gigantyczne dynie, ale ciągnęło mnie na południe. Jakieś dawno zapomniane marzenie, zapach rozmarynu, rozmowa... otworzyły szufladę z napisem: ,, Może za kilka, kilkanaście lat.....,, ..otworzyły tak szeroko, że wypadła całkiem i nie było odwrotu. Nagle ZA JAKIŚ CZAS zamieniło się na TERAZ. Ruszyłam w drogę..... samolot wylądował w Alikante,  przez uchylone okno samochodu, wiozącego mnie w obcą noc, wdychałam zapach morza, dzikich ziół, rozgrzanych skał i słuchałam piosenki sadów pomarańczowych.