wtorek, 1 kwietnia 2014

W stronę gór

Różnica miedzy górą a pagórkiem nie jest dla mnie oczywista. Ze zdumieniem zauważyłam kiedyś, że dla niektórych osób z centralnej Polski okolice Krakowa to już góry. Tutaj mając na co dzień za plecami spore ilości skał przestałam uważać je za góry.  A jednak ... według definicji, należy wziąć pod uwagę wysokość względną w stosunku do najbliższych den dolinnych, ma ona wynosić więcej niż 300 m. Wynika z tego, że spokojnie, w tytule tego tekstu mogło paść słowo: góry.  Chociaż w atlasie była to zaledwie szara smużka, snujący się między drogami dym.
Oto kilka zdjęć z naszej wycieczki:
Powyżej zdjęcie z samochodu, z drogi w dolinie wjechaliśmy na drogę dająca możliwość dotarcia  właścicielom do ich sadów . Kwitnące drzewa to brzoskwinie lub czereśnie. Zagadka latem rozwiąże się sama.










Trudno oprzeć się widoczkom prześwitującym przez kwiecie : ) Poniżej idę za moim małym przewodnikiem Zosią szlakiem oznaczonym zielono. Reszta towarzystwa utknęła na placyku z huśtawkami w  wiosce, gdzie zaparkowaliśmy samochód.





Zostawiając w dole kwitnące sady ścieżka pnie się zygzakami pomiędzy starasowanymi wzgórzami. Kamienne murki  są dla mnie synonimem trudu, który kiedyś człowiek był w stanie włożyć w wyprodukowanie żywności. Powyżej, rząd młodych drzew oliwnych.




Pniemy się wyżej i otwierają się przed nami widoki pierwotne, należące do historii ziemi.











W drodze powrotnej (bo przecież reszta wycieczki nie może się cały dzień huśtać) znowu zaczynają się sady nie oliwne, często też na tarasach.  Te drzewa potrzebują wody, rosną tam, gdzie można podpiąć gumowe węże do podlewania, które wiją się pomiędzy pniami. 







Migdałowce już przekwitły, duże, ukryte w zamszowej skórce, owoce wyglądają na gotowe : ) Ale jeszcze chwila.
 Typowa zabudowa wioski założonej jeszcze przez Arabów, architektura zmieniała się w ciągu wieków, teraz następuje epoka brzydoty. Ciężko sfotografować całość z oddali, stare centra z wieżami kościelnymi oklejone są brzydkimi, niejakimi domami, magazynami, nijakością.









Złe zdjęcie, ale mimo wszystko można zdać sobie sprawę z głębokości doliny.

Nie wiem dlaczego powstały duże odległości między zdjęciami, zdjęciami a tekstem, widać to dopiero w podglądzie, wobec czego ciężko mi naprawić tą usterkę, nie widząc jej.
Długo nie pisałam, nie miałam ochoty, czasem, jak każdego blogera ogarniają mnie wątpliwości.

W naszym miasteczku pachnie kwiatami pomarańczy, wiatr przynosi ten zapach z sadów. Wieczorem staję na balkonie i wciągam głęboko, słodkie, ciężkie od nektaru powietrze. Jest to dla mnie niezwykłe, jedno z wielu bardzo zaskakujących rzeczy w Hiszpanii o których nikt nigdy mi nie powiedział. W marcu przyjeżdża się w okolice Walencji z powodu Las Fallas, czyli palenia olbrzymich rzeźb, dawniej z drewna, wosku i papieru, teraz często ze styropianu. A ja przyjechałabym z powodu wysypu białych kwiatów, których zapach czuję wśród ulic i samochodów, a przecież najbliższe z nich kwitną pół kilometra dalej, wypełniając przestrzeń między morzem a górami.


niedziela, 23 lutego 2014

JA!

Opowiadanie bierze udział w zabawie na blogu Fidrygauki. Zwyciężczyni w poprzedniej odsłonie,  niedościgniona Kaczka, rzuciła bezwzględnie  słówko Ja, jako następny temat.

Ja!* - krzyknęła Mała widząc na zdjęciu w czyimś blogu nieskazitelne połacie śniegu. - chciałabyś jeździć na sankach, co ? – podpowiedziałam jej, czując równocześnie lekkie ukłucie w sercu. - Taak – powiedziała, jak zwykle przeciągając i wkładając sporo wysiłku w wypowiedzenie prostego słówka. Leżałyśmy razem w łóżku. W sobotę rano, przyszła do mnie, gdy wydawało mi się, że jeszcze mogę spokojnie sobie poczytać. Łóżko znajdowało się niedaleko od morza, w środku krainy zwanej Lewantem**.
Jeszcze niedawno leżałam w zupełnie innym łóżku, oddalonym o 20 km. od Krakowa, a baldachim budowany całą noc z płacht sennych marzeń, kolorowych chusteczek przebłysków, szarych szmat niepokojów i ciężaru pytań bez odpowiedzi, walił mi się o świcie na głowę. Jedno było jasne w otaczającej ciemności, że nie nadajemy się do wiejskiego życia, może ja bardziej, ale Wybraniec coraz mniej. Powrót pod Wawel zbliżał się nieubłaganie, cieszyłam się, ale wożąc z powrotem kruche biureczko, pamiątkowe cukiernice, toaletkę prababci i siedząc potem wśród tego, w ciasnych parkietowych przestrzeniach, znowu byłam pół wilkiem. Obijającym się w nowej klatce.
Obudziłam swoje Ja, wysłuchałam, strząsnęłam z ramion łapska strachu i rady rozsądnych. Potem obudziliśmy dzieci i zamiast w przedszkolnej i szkolnej ławce, znalazły się w samolocie, który unosił nas spokojnie w kierunku hiszpańskich brzegów Morza Śródziemnego.
Wybraniec musiał wrócić do swojej pracy w Ojczyźnie, jednak korzystając z wyśmiewanych przez niektórych, błogosławionych przez nas, tanich linii lotniczych, powraca jak bumerang.
Żeby nie mieć czasu i pieniędzy, kupiłam ruinę i zajęłam się remontem.
W ciepłych czasach, w każdej wolej chwili zajmowałyśmy się morzem, a ono nami z pełną oddania wzajemnością. Fale wypłukiwały wątpliwości, piasek sypał się do oczu i tępił ostrość widzenia a muszelki szumiały grubym głosem swoje piosenki. Moje Ja było z siebie bardzo zadowolone, widząc jak Mała coraz pewniej biega po piasku. Jej zachwiana równowaga dążyła do pionu przodków. Ci, którzy dawno jej nie widzieli mówią, że bardzo urosła. Niektórzy nic nie potrafią powiedzieć. Ciągle nie składa zdań, ma problem z czasownikami. Mówi czyjeś imię i coś pokazuje, a ja muszę zajrzeć w jej myśli i dokończyć głośno. Jeśli moja odpowiedź jest zła, a zwłaszcza jeśli po trzykroć jest zła, Mała bywa sfrustrowana moją niedoskonałością. Bardzo dużo rozumie, ale bardzo mało potrafi powiedzieć. W Polsce lekarze nic nie stwierdzili, ale chcieli męczyć dalej, w Hiszpanii mówią, żeby dać jej czas. Ja nie wiem. Moje Ja chwilami się lęka, czy nie za bardzo postawiło na swoim.
W zimnych czasach zapomniałyśmy o morzu, gdy wspinamy się po schodach do szkoły pojawia się nieoczekiwanie, najczęściej jako ramka naszego świata, widzianego z góry.
Ja Starszej wskoczyło między Nich i wydaje się szczęśliwe. Ja oczywiście mam wątpliwości, czy nie pozbawiłam jej różnych rzeczy na literę k, jak kontaktu, korzeni, krakowskich koleżanek. Dałam jej w zamian kilka rzeczy na literę m, jak morze i nowe możliwości. Marzenia musi kiedyś podarować sobie sama.
Robiłam porządki w szafie, wyjęłam torbę z rzeczami na plażę. Podeszła Mała i wyciągnęła rękawki do pływania. - Ja!- wykrzyknęła. - Tak to twoje rękawki do pływania w morzu – powiedziałam do niej powoli i wyraźnie jak zaleciła pani logopeda. - Moje, mooorze, ta-ak – odpowiedziała z miną smakosza, który właśnie je coś, co można wymówić jedynie po francusku.
Moje Ja odetchnęło z ulgą.

*Ja – w języku Małej, zwłaszcza z wykrzyknikiem, oznacza: chcę, podoba mi się, moje, bardzo chcę to robić, chcę to mieć. Wybiera się najbardziej pasujące do sytuacji.
** chodzi o Lewant hiszpański.


 

sobota, 22 lutego 2014

A zaczęło się niewinnie ...

Dziś nie idę wcale spać,
muszę Wam relacje zdać.
A zaczęło się od znaków,
policyjnych jakiś takich,
żeby wziąć te samochody,
bo ku temu są powody,
albo raczej taka sprawa,
że dziecięca jest zabawa.
Przejdzie ulicami tymi,
pochód z dziećmi przebranymi.

Potem zobaczyłam z góry nogi kacze,
lecz zniknęły szybko, to idąc, to skacząc.

Co się potem wydarzyło,
nawet nam się nie marzyło.
Pod naszym balkonem,
za ulicy skłonem,
zaczęły się gromadzić kaczki oraz kury,
pawie, żołnierze, żółwie i kocury.
Machając uszami, skakały króliki
do własnej, puszczonej przez głośnik muzyki.

Szybko się okazało, że zabawa cała
dla dużych była bardziej, mniej zaś dla małych.
Tych ostatnich trochę tak dla niepoznaki,
przebrano za okrągłe, żółciutkie kurczaki.
Były, a jakże
także
niemowlaki.
Mamy kwoki je pchały w pojeździe dziwacznym,
takim wózku, niby, lecz trochę pokracznym.
Indianie przeszli, walcząc srodze
z kowbojami, publikę zostawiając w trwodze.

A w połowie naszej, gdzie mieszkamy uliczki,
rządkiem siedziały, czekając, księżniczki.

Były morskie stwory, meduzy białe
w rekach dzierżyły parasolki małe,
a z każdej zwisały spiralne tasiemki,
niczym, pod wodą falujące, meduzie sukienki.
Za nimi szły glony
a jeden od drugiego był bardziej zielony,
za glonami ośmiornic macki
na asfalcie zostawiały podejrzane placki.
Za nimi podążały piersiaste syreny
lecz nie jeden, nie gotów był na takie sceny
bo choć niewątpliwie wielkiej były urody,
jak jeden mąż, wszystkie miały jednak brody.

Były i krowy i ich pastuszek
kapelusz miał różowy i mały fartuszek
i szalał tak do muzyki niesłychanie
że brawa biły mu wokół chyba wszystkie panie.

Były i łódki, i śmieszne koniki,
z tektury, na których, malowane nóżki
ich jeźdźców, pękate opinały brzuszki
a ich taneczne wybryki
tak rozbawiły, na krzesłach siedzące księżniczki
że te o mało nie wpadły w kaktusów doniczki.

Była grupa pływaków, też o dorosłych łepkach,
całych na czarno i w czepkach,
którzy w dziecięcych basenikach poczyniwszy dziury,
wleźli w nie i następnie podnieśli do góry.
Ci takie wyrabiali harce oraz sceny,
że gubili nawet stroje i baseny.

Anioły, pingwiny, pawie i papugi,
smok chiński, centkowany, zielony i długi,
choć bardziej podobny był do gąsienicy,
dostojnie się toczył wzdłuż długiej ulicy.

Były także łapiduchy
niosły białe swe fartuchy
i staruszka wraz z kroplówką,
który kiwał siwą główką.

A za każdą grupą szły bębny i trąbki
i czyniły własne w muzyce porządki.
Tłum zaś publiczności podobny do gąbki
chłonął bez zmrużenia te wszystkie obrządki.

My zaś skakałyśmy ciągle coraz wyżej
w rytm muzyki bębniastej, trąbiastej i chyżej,
na naszym balkonie, cud że się nam ostał,
gdzie był wczoraj i dzisiaj łaskawie pozostał,
nie spadł piętro niżej.
 Przepraszam za koszmarną jakość zdjęć,ale młodsze dziecko ciągnęło mnie w najmniej oczekiwanych momentach za nogawkę, wysiadł mi aparat, potem było siusiu, jeść, bajka, jeść i spać, bo w spaniu żaden bęben nie przeszkodzi przecież. Na koniec w wielkim pospiechu rozbiłam dziecku lampkę nocną. Ale powiedziała tylko - ojoj! 
No to ojoj wszystkim!


niedziela, 2 lutego 2014

Walencja a sprawa psia i pan nieżywy na dodatek

Słyszałam oczywiście wcześniej o Walencji, o architekturze Santiago Calatravy,  ale w tym przypadku słyszeć to zupełnie co innego niż widzieć. Powiem tylko, że od nas wjeżdża się do Walencji właśnie od strony Miasta Sztuki i Nauki, będącego kompleksem bardzo nowoczesnej i odważnej wizji miejscowego architekta, dobrze, że samochód prowadził małżonek, bo na środku mostu ( na zdjęciu powyżej, po prawej stronie widać jego fragment) głowa zaczęła kręcić mi się w kółko, grożąc odpadnięciem zupełnym. Nie będę bawić się w przewodnika, pokażę tylko kilka zdjęć. Nasz spacer zaczęliśmy w pewną listopadową sobotę w starej części miasta, również bardzo ciekawej, jednak tuż koło katedry trwały w najlepsze wszelkiego rodzaju animacje dla dzieci, pod hasłem kolejnej naprawy świata. Zosia wykleiła jakąś twarz i trzeba było wpisać w chmurkę, symbolizującą mowę, jakieś bardzo mądre i oryginalne hasło. Stanęłam wtedy przed animatorką ze słodkim uśmiechem i oświadczyłam, że u nas w rodzinie niestety nikt nie potrafi pisać.

Korzystając z chwili nieuwagi, ktoś zamienił nam dzieci w koty, tak skutecznie, że nawet długie moczenie w wannie nie pomagało, trzeba było pogodzić się z dodatkową parą uszu na czole.
A w niedzielę wróciliśmy znowu, żeby przejść się byłym korytem rzeki Turii, otaczającym stare miasto, gdzie nie tylko znajduje się wspomniany wyżej kompleks, ale także park z wieloma atrakcjami.











Jest różany ogród, gdzie można, całkiem gratis pokłóć sobie nos. Ale co mnie najbardziej uderzyło, to mnóstwo swobodnie biegających psów. Psów raz wszelakich i każdego rozmiaru. Miały nawet swoją sadzawkę i nikomu nie przeszkadzały biegające, otrzepujące się z wody, szczęśliwe zwierzaki.
A gdzie straż miejska? Na smycz, założyć kagańce! Takie słyszałabym okrzyki w parkach krakowskich, gdyby nagle przenieść te zwierzaki pod Wawel. A przecież tam też jeszcze kilkanaście lat temu psa można było spuścić ze smyczy, teraz straż miejska specjalizuje się w ściganiu kulejących starszych pań i ich bezzębnych piesków, bojąc się łysych patriotów niszczących ławki.


Wielki i małe psy przechadzające się wśród dzieci i pikniki rodzinne to typowe obrazki.

Idąc dalej trafiliśmy na jakiś twór, dziwny, powyginany, wielki, na który wspinały się całe rodziny, co i my uczyniliśmy. Zwłaszcza, że służył również do zjeżdżania, i to w wielu niespodziewanych miejscach, co okazywało się po kolejnych wspinaczkach i zjazdach.





-mamo, mamo, a wiesz, że tu leży nieżywy pan, -eee, nie wiem- odparłam, szukając w otoczeniu narastania paniki, łapania za telefony, krzyków ludzi. Ale wokół nic się nie działo, a raczej działo się mnóstwo, wrzeszczały, bawiące się dzieci, tylko nic nie wskazywało na czyjś nieodległy w czasie i przestrzeni zgon. -choć pokażę Ci – Zosia ciągnęła mnie za rękaw, - sytuacja ze złej zmienia się na gorszą- pomyślałam, - właśnie idę, ciągnięta przez dziecko odkryć zwłoki jakiegoś osobnika, którego śmierć umknęła, niczym zagłada Ikara, rozbawionej, zajętej swoimi sprawami gawiedzi.
Ale dziecko przyciągnęło mnie do przeszklonej gabloty, gdzie leżała makieta zjeżdżalni a podpis jak byk głosił, że to Guliwer. Zjeżdżaliśmy więc z gościa, który leżał uziemiony przez bandę kurdupli, którzy odchodząc od książkowego scenariusza urządzili sobie jeszcze z biedaka zjeżdżalnie. Nawet jak się jest wielkim i silnym, nigdy nie wiadomo co człowieka spotka.
Kończę na dziś, ostatnio kilka popełniłam tekścików, więcej niż standartowo. A to dlatego, że czeka mnie rozbrat z piórem, najazd gości (czego się obawiam, bo tu w domach i mieszkaniach, od listopada do marca, temperatura nigdy nie jest wyższa niż 15 stopni i teraz sobie zdałam sprawę, że to nie są polskie normy), wspólna wyprawa do Grenady, chyba, że wszystko weźmie w łeb, bo Zosia jeszcze wcale nie jest zdrowa, choć ma się lepiej.  Ania za to zaczyna kaszleć, ozdobiła kuchnię wczorajszą kolacją i poprawiła śniadaniem, sadząc elegancko jajko na środku podłogi .....i ja też coś niedobrze się czuje dzisiaj, pozdrawiam na zapas.